Olympe de Gouges (1748–1793), francuska pisarka ścięta na gilotynie za to, że domagała się równych praw dla kobiet.
I
Pierwszą i najbardziej osobliwą był nowy kalendarz. Konwent Narodowy na pierwszym posiedzeniu przyjął postanowienie, że wszystkie dokumenty wydawane po 21 sierpnia 1792 roku będą oznaczane datami liczonymi od “pierwszego roku rewolucji francuskiej”. Do tamtej pory rok 1792 nazywano w kręgach rewolucyjnych “czwartym rokiem wolności”, liczonym od roku 1789. Teraz natomiast uznano, że “pod rządami konstytucji ludzie nie mieli prawdziwej wolności”, i dlatego kalendarz miał się liczyć od nowa. Ruszyły też prace nad uwolnieniem dni, lat i miesięcy od wszelkiego historycznego bagażu. Od września 1792 roku miało już nie być w kalendarzu żadnych odniesień do chrześcijaństwa, a nawet starożytnego Rzymu.
Zadanie stworzenia nowego kalendarza powierzono trzem członkom Konwentu Narodowego. Na czele zespołu stanął Gilbert Romme (który został później oskarżony o zdradę, a następnie śmiertelnie dźgnął się nożem w drodze na szafot), a pomagał im poeta Philippe-François-Nazaire Fabre (później oskarżony o oszustwo i ścięty) oraz były królewski botanik André Thouin (który jakimś cudem dożył sędziwego wieku).
Ten poetycko-wiejski wkład miał sprzyjać wpajaniu obywatelom nowej republiki wiedzy na temat przyrody i sprawić, aby “ludzie pokochali pola”.
Dwanaście miesięcy otrzymało więc nazwy nawiązujące do prac wykonywanych w ciągu roku w gospodarstwie. W imię pragmatyzmu francuski rok miał się odtąd rozpoczynać we wrześniu, a jego pierwszy miesiąc – trwający od 22 września do 21 października – nazywał się vendémiaire, od vendanges (“zbiory winogron”). Poza tym w kalendarzu znalazły się pluviôse (miesiąc styczniowo-lutowych opadów), floréal (kwietniowo-majowe otwieranie się pąków), thermidor (nawiązujący do letnich upałów).
Aby się możliwie najskuteczniej odciąć od przeszłości i oddać hołd oświeceniowej logice, komisja postanowiła, że odtąd poszczególne miesiące będą liczyły równo po trzydzieści dni – w związku z czym pod koniec roku należało uwzględnić w kalendarzu wspomniane już wcześniej święta sansculottides.
Najbardziej mylącym elementem kalendarza były dni tygodnia, przede wszystkim dlatego, że było ich dziesięć (od primidi do decadi). Tym samym tydzień wydłużono, co przecież nie mogło się spodobać Francuzom, tak przywiązanym do idei weekendu. To najpewniej główny powód, dla którego nowy kalendarz przetrwał niespełna piętnaście lat.
Ponadto każdy dzień otrzymał własną nazwę. W pokrętny sposób nawiązywało to do kalendarza pełnego świętych, a przy tym stanowiło wyzwanie przekraczające możliwości ludzkiej pamięci. Komisja uznawała wcześniejszy system za “katalog kłamstw i oszustw”, teraz więc nadała poszczególnym dniom nazwy nawiązujące do realiów wsi. Gdyby chcieć wybrać z tego kalendarza prawdziwe perełki (“pereł” oczywiście nie było, ponieważ na liście dni roku zabrakło miejsca dla uczczenia hodowców mięczaków), warto by wspomnieć o Dniu Osła (6 października), Selera (23 października), Łopaty (20 grudnia), Obornika (28 grudnia), Brokułu (31 stycznia), Tuńczyka (15 marca), Wideł (8 czerwca), Soczewicy (10 sierpnia) i Dniu Kosza (16 września). Ta lista pokazuje, że trudno było znaleźć trzysta sześćdziesiąt ważnych haseł nawiązujących do produkcji żywności – w związku z czym komisja musiała czasem sięgać na samo dno beczki z pomysłami (dodajmy tu, że Dzień Beczki przypadał 21 października).
Jak łatwo sobie wyobrazić, jeśli nie liczyć oficjalnych dokumentów, mało kto się tym kalendarzem posługiwał. Lekceważono go już na długo przed oficjalnym wycofaniem. Żaden francuski budowlaniec nie powiedział nigdy klientowi: “Nie ma opcji, żebyśmy zdążyli przed Dniem Ogórka, ale za to na Dzień Karczocha wyrobimy się na pewno. A już na Dzień Fasoli najpóźniej”. Również w dokumentach rewolucyjnych na próżno szukać tych odniesień. Pierwszy dzień nowego kalendarza – 22 września 1792 roku – figuruje w nich jako “1 vendémiaire an I” (“1 vendémiaire’a roku I”).
A choć zwykli ludzi korzystali z nowego kalendarza co najwyżej sporadycznie, jego powstanie niech zaświadczy o tym, jak wielką potrzebę gruntownych przemian odczuwał we wrześniu 1792 roku nowy francuski rząd. Ludwik XVI nie wiedział wtedy jeszcze, że najbardziej powinien drżeć na myśl o Dniu Mchu roku drugiego, znanym również jako 2 pluviôse an II. A ten zbliżał się wielkimi krokami.
II
Kolejną rewolucyjną innowacją był hymn narodowy. W przeciwieństwie do kalendarza nie miał wychwalać francuskiej żywności i narzędzi rolniczych. Marseillaise była pieśnią bitewną, która wyrażała lęki sprzed kilku miesięcy – z okresu, gdy wszyscy spodziewali się ataku obcych armii, których żołnierze “poderżną gardła [ich] synów i towarzyszek”120.
Marsylianka powstała w nocy z 25 na 26 kwietnia 1792 roku, a napisał ją inżynier wojskowy Claude Joseph Rouget de Lisle, który służył w Strasburgu, na granicy francusko-niemieckiej, gdy lada dzień spodziewano się ataku armii pruskiej i austriackiej. Mer miasta, którego Rouget de Lisle znał jeszcze z czasów wolnomularskich, dysponował imponującym tenorem i już następnego dnia wyśpiewał nową pieśń u siebie w domu. Jego siostra uznała utwór “za chwytliwy i niejako oryginalny”, więc rozpisała go na głosy i zaaranżowała na klawesyn. W krótkim czasie zyskał on popularność w całej Francji. Znany był wówczas jako “Pieść wojenna armii reńskiej”.
Swoją dzisiejszą nazwę przybrał zaś wtedy, gdy na wezwanie Komuny Paryża w lipcu 1792 roku do miasta zaczęli ściągać uzbrojeni ochotnicy. Kontyngent z Marsylii wmaszerował z nową pieśnią na ustach.
Słowa idealnie opisywały zadanie, które postawiono przed oddziałami ochotniczymi. Miały one nadzorować obalanie monarchii. Pierwsza zwrotka – do której dziś zwykle się wszyscy ograniczają – wzywa “dzieci ojczyzny” do utworzenia armii i wystąpienia przeciwko tyranii, aby “nieczysta krew” spłynęła na pola. Druga rozpoczyna się od obelg pod adresem najeźdźców: “Czego chce ta horda niewolników, zdrajców i spiskujących królów?”. Odpowiedź pojawia się już po chwili: “Ośmielają się marzyć, że zdołają znów sprowadzić nas do roli niewolników”.
Rouget de Lisle napracował się tamtej nocy, bo jego pieśń liczyła aż siedem zwrotek. W kolejnych wersach wzywa wszystkich patriotów do odparcia “krwiożerczych despotów”, “popleczników Bouillégo” (rojalistycznego generała, który stłumił bunt w Nancy) i wszelkich zdrajców, którzy niczym “tygrysy, bez litości rozdzierają piersi ich matek”. Sugerował ponadto, że Francuzi, “wielkoduszni wojownicy”, mogą zechcieć “oszczędzić smutne ofiary”, ale ten akurat fragment chyba nie trafił do powszechnej świadomości.
Kolejne zwrotki Marsylianki ociekają krwią i zieją żądzą zemsty, co z całą pewnością dobrze oddawało nastroje panujące we Francji od czasu powstania tej pieśni do jej oficjalnego ustanowienia hymnem narodowym w 1795 roku. Ludwika XVI i członków rodziny królewskiej ani w ogóle nikogo, kto miał czelność sprzeciwiać się skrajnie radykalnym członkom Konwentu Narodowego, nie mogło to napawać optymizmem.
Sam Rouget de Lisle raczej nie opowiadał się przeciwko monarchii. 10 sierpnia 1792 roku został relegowany z armii za wyrażanie sympatii dla rodziny królewskiej. Później pozbawiono go nawet wolności, ale ostatecznie przywrócono do służby, gdy trzeba było odpierać kontrrewolucyjny atak na Bretanię w 1795 roku.
W tamtych czasach autor nie mógł liczyć na tantiemy, więc Rouget de Lisle nie dorobił się na swojej pieśni (po sześćdziesiątce trafił nawet do więzienia za długi). Pisał jednak przez całe życie i stworzył jeszcze “Hymn do rozumu” oraz “Pierwszą pieśń przemysłowców”, ale żaden inny z jego utworów nie zrobił takiej kariery jak Marseillaise.
Paradoksalnie, jedno z jego późniejszych dzieł było zadedykowane bratu Ludwika XVI, Ludwikowi Stanisławowi, który objął tron w 1814 roku jako Ludwik XVIII (gdy po upadku Napoleona restaurowano monarchię). Nosiło tytuł Vive le Roi! i stanowiło wezwanie do bitwy:
Noble cri de la vieille France,
Cri d’espérance,
De bonheur, d’amour et de foi,
Trop longtemps étouffé par le crime…
Szlachetne starej Francji wołanie
O nadzieję, szczęście, wiarę, miłowanie
Nazbyt już długo
Zbrodniami tłumione…
Pod koniec pieśni jej autor wyraża marzenie, aby “Francja i jej król byli razem szczęśliwi i aby z tego wspólnego szczęścia zrodziło się nasze własne”.
Niestety nawet tak daleko idącą służalczością Rouget de Lisle nie zdołał wkraść się w łaski Ludwika XVIII, w związku z czym nie przypadł mu w udziale rzadki zaszczyt napisania słów do dwóch hymnów dwóch przeciwnych sobie reżimów. Można się co najwyżej uśmiechnąć na myśl o tym, że hymn narodowy Republiki Francuskiej wyszedł spod pióra gorliwego zwolennika monarchii. Samego Ludwika XVI pewnie nie podniosłoby to na duchu, ponieważ w 1792 roku zarówno jemu, jak i wielu innym umiarkowanym politykom przyszło żyć w kraju wytyczonych słowami Marsylianki wyraźnych podziałów na “zdrajców” i pałających żądzą zemsty “patriotów”.
III
Trzecia innowacja tamtego okresu całkiem już bezpośrednio wiązała się z królem Ludwikiem XVI, skądinąd wielkim miłośnikiem maszyn. Mowa mianowicie o gilotynie.
Urządzenie, które stało się ponurym symbolem tamtego okresu historii Francji, wcale nie było wynalazkiem Francuza. Różne rodzaje maszyny do ścinania głów istniały już od wieków, a za najstarsze w Europie uznaje się urządzenie znane jako Halifax gibbet, od miejscowości w północnej Anglii, w której miało powstać najpóźniej w 1286 roku121.
Joseph-Ignace Guillotin praktykował jako lekarz w Saintes w południowo-zachodniej Francji, a potem został deputowanym do pierwszego Zgromadzenia Narodowego. Najprawdopodobniej nie miał żadnej wiedzy na temat urządzenia z Halifaxu, gdy w październiku 1789 roku podczas dyskusji na forum parlamentarnym zaproponował szybką metodę przeprowadzania egzekucji. Postulował rozwiązanie w istocie humanitarne, bo wcześniej skracanie o głowie wymagało zaangażowania pijanego kata, który wymachiwał ciężkim – i często tępym – toporem, co nierzadko kończyło się krwawą jatką. Lżejsze i precyzyjniejsze były miecze, ale te z kolei często się łamały. Poza tym ten rodzaj wykonywania kary śmierci stanowił luksus zarezerwowany tylko dla szczęściarzy z uprzywilejowanych klas wyższych. Przestępcy z plebsu ginęli łamani kołem, przypalani, powolnie wieszani bądź rozczłonkowywani. Gilotyna miała zatem zdemokratyzować również proces wykonywania egzekucji. Odtąd wszyscy mieli ginąć tak samo. Guillotin uważał ponadto, że wykonanie wyroku powinno kłaść kres nie tylko życiu skazańca, ale również winie, za którą ponosił karę, a jego ciało należy wydać rodzinie i pogrzebać bez ostentacyjnego zaznaczania, w jakich okolicznościach trafiło do grobu. Zacny to był człowiek, nie ma co…
Wszystko byłoby dobrze, gdyby swoich rozważań o nowym urządzeniu nie postanowił okrasić dowcipem. Tymczasem Guillotin obiecał Zgromadzeniu Narodowemu, że jego wynalazek pozwoli wykonywać egzekucje szybko i sprawnie: “Moja maszyna mogłaby obciąć panom głowy w mgnieniu oka i nawet nic by panowie nie poczuli”. Sala odpowiedziała śmiechem, więc dla przywrócenia powagi spotkania debata została przerwana.
Po przerwie propozycję Guillotina przyjęto i 21 stycznia 1790 roku Ludwik XVI podpisał dekret, który umożliwił korzystanie z nowego urządzenia przy wykonywaniu egzekucji. Dość to tragiczne (względnie zabawne, zależnie od tego, ile kto ma w sobie rewolucjonisty), że stało się dokładnie na trzy lata przed tym, jak sam położył głowę pod jej ostrzem.
Przeprowadzono testy z wykorzystaniem owiec i ludzkich zwłok. Częściowo odbywały się one w warsztacie mieszczącym się w uliczce, przy której Marat drukował swoje lamenty nad masakrą, a Danton kreślił przemówienia podżegające do buntu. Cóż za mieszanina morderczych myśli!
Choć w źródłach na próżno by szukać potwierdzenia, mówi się, że na początku marca 1792 roku w Tuileries odbyło się spotkanie poświęcone projektowi gilotyny i że Ludwik XVI nie tylko wziął w nim udział, ale też osobiście przyczynił się do udoskonalenia projektu. Początkowo rozważano zastosowanie ostrza w kształcie kosy lub poziomego. Rzekomo to Ludwik XVI, zapalony inżynier amator, miał zasugerować, że zastosowanie wersji ukośnej zwiększy efektywność narzędzia. Jeśli tak rzeczywiście było, można by wnioskować, że król nie spodziewał się własnej egzekucji i nie obawiał się linczu. Równie dobrze można by jednak wywieść z tego, że chciał sobie na wszelki wypadek zapewnić możliwie bezbolesne rozstanie ze światem. Jakkolwiek było, 25 marca 1792 roku Ludwik XVI złożył podpis pod dekretem Zgromadzenia Narodowego zatwierdzającym nową maszynę egzekucyjną.
Pierwsza głowa spadła dzięki niej dokładnie miesiąc później. Należała do Nicolasa Jacques’a Pelletiera, który został stracony na place de Grève, przed Hôtel de Ville za napady rabunkowe. Zgromadzony tłum, nawykły do długich i przerażających egzekucji względnie masowych linczów, był ponoć rozczarowany. Niektórzy wznosili nawet okrzyki: “Oddajcie nam szubienicę”. W kolejnych miesiącach jednak na szafot miały się ustawiać kolejki straceńców – i to wystarczyło, aby zadowolić spragnioną krwi gawiedź.
Podczas pierwszego użycia nowa maszyna nie miała jeszcze oficjalnej nazwy. Kilka różnych osób rościło sobie prawa do jej autorstwa. Do tego grona zaliczali się między innymi architekt Pierre Giraud oraz niemiecki konstruktor klawesynów Johann Tobias Schmidt (twórca prototypu). Przez jakiś czas o urządzeniu mówiono luisette, na cześć Antoine’a Louise’a, chirurga aktywnie zaangażowanego w prace konstrukcyjne bezpośrednio po przedłożeniu projektu. Dowcip Guillotina na tyle jednak zapisał się w powszechnej pamięci, że wkrótce powstała odwołująca się do niego piosenka “O jedynej i niepowtarzalnej maszynie do ścinania głów doktora Guillotina, zwanej gilotyną”. Tak oto nazwa się przyjęła, a lekarz o humanitarnych zapędach przeraził się i zniechęcił do tego stopnia, że w istocie wycofał się z aktywności politycznej i odtąd poświęcał się wyłącznie wydłużaniu życia tym, których nie skrócono o głowę.
Nic w zasadzie nie wskazuje na to, żeby Ludwik XVI miał jakiekolwiek negatywne przemyślenia na temat tej nowinki technologicznej. Jedynym może wyjątkiem były wydarzenia z lipca 1792 roku, kiedy to Johann Tobias Schmidt wystosował do króla list z prośbą o przyznanie monarszego patentu na machine à décapiter. Wniosek, do którego dołączono stosowny rysunek, został opatrzony datą 5 lipca. W odpowiedzi 24 lipca wysłany został list sporządzony własnoręcznie przez Clémenta Félixa Championa de Villeneuve’a, którego Ludwik XVI dopiero co mianował na stanowisko ministra spraw wewnętrznych. Villeneuve z całą pewnością wypowiadał się w imieniu swojego mocodawcy, gdy pisał, że “odrażające dla ludzkości byłoby przyznanie patentu na tego typu odkrycie”. Minister poradził konstruktorowi zwrócić się do rządu, w czym być może należałoby się dopatrywać sugestii, co w owym czasie – zaledwie kilka tygodni przed atakiem na jego pałac i zrzuceniem go z tronu – Ludwik XVI myślał na temat ludzi sprawujących władzę we Francji.
Fragment książki “Rewolucja francuska …i co poszło nie tak” Stephena Clarke’a (tłum. Magda Witkowska) wydanej przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Tytuł, lead i skróty od redakcji “Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.