To pierwszy dzień powstania. Walki wybuchają na skrzyżowaniu Nalewek i Gęsiej (dziś w tej okolicy stoi pomnik Bohaterów Warszawskiego Getta i Muzeum Polin). Butelki zapalające w stronę wozów pancernych rzucono najpewniej z okien kamienicy przy Nalewki 33 (dziś stoi tam blok oznaczony nr. 8). Niemiecki czołg płonął 400 metrów dalej, na rogu Zamenhofa i Miłej. Z kolei po nieistniejącym dziś placu Muranowskim roznosił się terkot karabinu maszynowego, z którego strzelali żydowscy obrońcy.
Niemcy się boją
Siły niemieckie liczyły niemal 2,1 tys. esesmanów, żołnierzy Wehrmachtu oraz funkcjonariuszy policji i tzw. oddziałów wartowniczych (tworzyli je głównie znani z brutalności Ukraińcy, volksdeutsche i byli sowieccy jeńcy). Pierwszego dnia w bezpośrednich walkach nie uczestniczyła ich nawet połowa. Reszta zabezpieczała teren getta lub została w odwodzie. Prócz wspomnianych ciężkich pojazdów mieli też działa przeciwlotnicze, miotacz ognia, karabiny maszynowe i pistolety automatyczne.
Czytając raport z likwidacji “żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej” sygnowany przez gen. Jürgena Stroopa – dowodzącego akcją tłumienia żydowskiego zrywu – można odnieść wrażenie, że walkę z Niemcami prowadziło co najmniej kilka batalionów regularnego wojska, świetnie przygotowanego do miejskich starć i dobrze wyposażonego. W rzeczywistości bojowców zrzeszonych w Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB) i Żydowskim Związku Wojskowym (ŻZW) było co najwyżej 550.
ŻOB była trochę liczniejsza (mniej więcej 300 członków), ale tworzyli ją głównie 19-25-latkowie bez doświadczenia w walce zbrojnej. Idąc do powstania, każdy z nich miał pistolet z co najwyżej kilkoma sztukami amunicji i parę granatów. Nadrabiali znajomością terenu i zaangażowaniem. Trochę lepiej uzbrojeni i bardziej doświadczeni byli działacze ŻZW. Wśród nich oficerowie rezerwy polskiej armii.
Efekt? Zaprawieni w boju i świetnie wyekwipowani Niemcy długo nie byli w stanie zdusić powstania. Upadło ono dopiero 16 maja. Kronikarz getta Emanuel Ringelblum notował w pierwszych dniach walk: “Lęk przed bojowcami [wśród Niemców – M.C.] był tak wielki, że żandarmi i SS operujący w getcie obawiali się wchodzić do mieszkań żydowskich i wysyłali na zwiady funkcjonariuszy Żydowskiej Służby Porządkowej”.
Jak to się stało, że Żydzi byli w stanie tak długo stawiać opór? I skąd w warszawskim getcie – w którym nie brakowało tylko głodu, nędzy i śmierci – w ogóle wzięła się broń?
Przed powstaniem…
Żeby lepiej wytłumaczyć to, co stało się w kwietniu 1943 r., trzeba cofnąć się do kilku letnich tygodni poprzedniego roku, kiedy hitlerowcy prowadzili metodyczną operację likwidacji warszawskiego getta i wymordowania wszystkich jego mieszkańców. W ramach tzw. Wielkiej Akcji – między 22 lipca a 21 września – transportami do obozu śmierci Treblinka II wywieziono 300 tys. osób uwięzionych za murami. Kolejne 100 tys. już wcześniej zmarło z powodu głodu i chorób. Z niemal pół miliona Żydów – według danych niemieckich w marcu 1941 r. żyło ich tam 490 tys. – zostało już tylko 50-60 tys. (mniej więcej połowa się ukrywała, reszta pracowała niewolniczo w niemieckich zakładach produkcyjnych, tzw. szopach). Po Wielkiej Akcji już nikt nie miał wątpliwości, że – jak pisał Ringelblum – “każdy Żyd ma wyrok śmierci w kieszeni, wydany przez największego mordercę po wsze czasy”.
To w reakcji na tę tragedię zawiązały się ŻZW oraz ŻOB, która początkowo miała tylko pojedyncze pistolety i nikłe szanse na zdobycie kolejnych.
20-letni wówczas Simcha Rotem – zmarły w 2018 r. legendarny członek ŻOB, który zasłynął przeprowadzeniem wielu spektakularnych akcji ratujących Żydów z getta – wspominał, że w jego liczącym kilkadziesiąt osób oddziale było kilka rewolwerów oraz “trochę różnego rodzaju pałek, noży, jakichś kawałków żelaza”. ŻOB przez kilka miesięcy bezskutecznie starała się nawiązać kontakt z dowództwem Armii Krajowej, by prosić o dozbrojenie. Dopiero w początkach stycznia 1943 r. AK – dysponująca sporym arsenałem, obejmującym m.in. 25 tys. karabinów – przekazała za mury 10 pistoletów, z czego trzy do niczego się nie nadawały.
“Eksy” w słusznej sprawie
Dziś chyba już nie da się ustalić, kto wpadł na pomysł organizowania akcji ekspropriacyjnych – napadania i/lub porywania tych, którzy dorobili się na robieniu interesów z Niemcami albo wciąż mają pochowane kosztowności.
Bodaj pierwszą grupą, która dokonywała “eksów” w celu zdobycia pieniędzy na zakup broni, kierował Henoch Gutman. Pochodził z Łodzi. Miał zaledwie 23-24 lata, ale doświadczeniem przewyższał wielu innych ŻOB-owców. Walczył w tzw. samoobronie styczniowej, kiedy uwięzieni w getcie po raz pierwszy postawili nazistom zbrojny opór. W sierpniu 1942 r. przeprowadził nieudany zamach na Mieczysława Szmerlinga. Jeden z najważniejszych funkcjonariuszy “policji żydowskiej” wsławił się wyjątkowo brutalnym traktowaniem tych, których w czasie Wielkiej Akcji zapędzano na Umschlagplatz.
Cel akcji ekspropriacyjnej wskazywała grupa zwiadowców ŻOB. Najpierw obserwowała dom i starała się dowiedzieć jak najwięcej o jego zwyczajach oraz pochowanych pieniądzach bądź kosztownościach (odnajdywano je ukryte np. w żyrandolach).
Już po wojnie o przebiegu tych akcji dowodzonych przez Gutmana opowiedział Simcha Rotem, ze względu na swój “aryjski” wygląd nazywany “Kazikiem”.
“Mieszkanie, przy którym najpierw ustawiliśmy obstawę, znajdowało się na drugim piętrze (…). Najpierw wyjaśniliśmy gospodarzowi, że przyszliśmy po składkę dla Żydowskiej Organizacji Bojowej. Oczywiście, odmówił. Przytknąłem mu do brzucha lufę rewolweru (…). Oniemiał, nie mógł wykrztusić słowa (…). Henoch powiedział do mnie »Kazik, zabij go« (…). Zrobiłem odpowiednią minę, zawlokłem w kąt pokoju, zapowiadając, że ze mną nie ma żartów. Zrozumiał, że z nie-Żydem nie ma żartów, przynajmniej w tych czasach. Załamał się (…), poszedł do innego pomieszczenia i przyniósł pieniądze”.
Innym razem bardzo bogaty mężczyzna był na tyle niechętny do “współpracy” z bojowcami, że ci zdecydowali się wziąć jego córkę za zakładniczkę. Było późne przedpołudnie, ulice pełne ludzi, a trójka z “Kazikiem” musiała przeprowadzić dziewczynę do kryjówki ŻOB.
“Baliśmy się, że nadejdzie jakiś patrol” – wspomina. Nic takiego się nie stało. Być może przechodnie sami byli pełni strachu, bo Rotem – wysoki blondyn z zaciętą miną, ubrany w czarny skórzany płaszcz – wyglądał jak agent gestapo.
Po jakimś czasie w znajdującym się na opuszczonym strychu “więzieniu” zjawił się bogaty ojciec porwanej. Mimo asysty uzbrojonych bojowców nadal nie zgadzał się na zapłacenie okupu. Ba, żądał natychmiastowego i bezwarunkowego uwolnienia dziewczyny!
Członkowie ŻOB nie mieli zamiaru robić im krzywdy, ale – z drugiej strony – nie mogli też puścić ich wolno. Po getcie natychmiast rozeszłaby się wieść, że Gutman, Rotem i spółka są zbyt ugodowi, a wtedy nikt im nie da ani grosza.
Impas trwał dwa-trzy dni. W końcu “Kazik” wszedł do celi, postawił mężczyznę pod ścianą, przeładował broń – jakby zaraz chciał wystrzelić – i zaczął odliczanie: 3, 2…
“Wtedy załamał się i zaczął z nami pertraktować co do wysokości żądanej sumy” – relacjonował w biograficznej książce “Wspomnienia bojowca ŻOB”. Identycznie działała grupa, której członkiem był Aaron Karmi. Ten 20-latek niedługo przed powstaniem uciekł z pociągu wiozącego go do Treblinki. Przedarł się do getta i zaangażował w działalność ruchu oporu. Zmarł w 2011 r. jako jeden z ostatnich powstańców.
Opornych zabierano do “więzień” w kamienicach przy Lesznie. Działał tam szop TÖbbensa i Schultza, w którym zmuszano Żydów do szycia odzieży dla niemieckiej armii. Karmi wspomina mężczyznę o nazwisku Fingerhod. Spędził w celi dwa tygodnie, prawie wyłącznie śpiąc i modląc się. W końcu się złamał. W ten sam sposób przyszli powstańcy zdobywali także jedzenie.
“Wychodziła grupa trzech-czterech chłopców, szli do piekarni i mówili: »Ty musisz dostarczać dla organizacji 20 bochenków dziennie. Jeżeli nie dostarczysz, to my przyjdziemy i weźmiemy sami. Ale jak przyjdziemy sami, to weźmiemy więcej niż 20« – opowiadał Aaron Karmi. – Z reguły to się kończyło polubownie, ale byli tacy, co nie chcieli dać”.
Decyzję o porwaniu i wysokości okupu podejmowało szefostwo organizacji. Kwoty zależały od tego, ile kto ukrył lub jak dużo zarobił na interesach z okupantem. We wspomnieniach pojawiają się sumy rzędu 250-500 tys. zł. Kwoty – wydawałoby się – ogromne (w tamtym czasie w Warszawie średnia pensja robotnika wynosiła 300 zł), ale ze względu na szalejącą wtedy inflację i skrajne niedobory, niemal z dnia na dzień znaczyła coraz mniej (oto przykłady: w 1939 r. za masło płaciło się 2,7 zł, pod koniec 1942 r. – 61, czyli 23 razy więcej; w tym samym czasie cebula zdrożała z 0,11 zł/kg do 7,12 zł, a więc 65-krotnie!).
Pół miliona wystarczało na zakup zaledwie 10-12 karabinów. O ile w ogóle uwięzieni w getcie znajdowali chętnego do sprzedaży.
Targ broni
Wspomniany tu Ringelblum był świadkiem dużej transakcji dokonanej kilka dni przed wybuchem powstania kwietniowego pomiędzy przedstawicielami Żydowskiego Związku Wojskowego a byłym oficerem polskiej armii. “Zakupiono dwa karabiny maszynowe, po 40 tys. zł każdy, większą ilość granatów ręcznych i bomb” – wyliczał.
Całą należność – 250 tys. zł – ŻZW zdobył w czasie “eksów”. Szczegółów – co charakterystyczne w przypadku historii działalności związku – brak. Tylko pojedynczy żołnierze tej grupy przeżyli wojnę, bodaj żaden nie zostawił wspomnień ani relacji. Poza tym pojedyncze sztuki kupowano od włoskich żołnierzy stacjonujących w Warszawie lub zabierano je niemieckim patrolom, które udało się napaść. Pod koniec stycznia 1943 r. decyzję bez precedensu podjęło dowództwo Armii Krajowej – nieodpłatnie przekazało ŻOB 50 sztuk broni krótkiej oraz granaty i 80 kg materiałów wybuchowych. Inni gromadzili do walki siekiery lub młoty.
Podstawowym źródłem wciąż był czarny rynek (wszelkim nielegalnym asortymentem, w tym bronią, handlowano choćby na słynnym wolskim targowisku – Kercelaku – zaopatrywali się tam członkowie ŻZW). Ale na to potrzeba było ogromnych funduszy.
Marek Edelman – jeden z przywódców ŻOB w czasie zrywu z kwietnia 1943 r. – uczestniczył w kilku napadach, np. na przedsiębiorstwo aprowizacyjne i żydowskiego policjanta, który układał się z okupantem.
“Skurwysyn. Nie chciał dać nam pieniędzy. Musieliśmy pokazać, że jesteśmy twardzi” – tak Edelman uzasadniał decyzję o zabiciu funkcjonariusza.
Zabierano też środki Rady Żydowskiej. Co ciekawe, to ciało, administrujące gettem z polecenia nazistów, przekazywało też konspiratorom dobrowolne datki.
“Kasę Judenratu ograbiliśmy na setki tysięcy złotych (…). Posunęliśmy się nawet do porwania. Lichtenbaum, przewodniczący Judenratu po Czerniakowie [popełnił samobójstwo w dniu rozpoczęcia Wielkiej Akcji – M.C.], odmówił nam pieniędzy. Uwięziliśmy więc jego syna. Trzymaliśmy go przez 12 godzin. Do Lichtenbauma napisaliśmy, że trzymamy chłopca z nogami zanurzonymi w cebrzyku z lodowatą wodą, tak że na pewno nabawi się choroby. Przyszli z pieniędzmi”.
Żarówki z kwasem
Ważnym elementem zbrojenia się getta była produkcja własna. Pomysł, by samemu produkować materiały wybuchowe i koktajle Mołotowa, rzucił Jurek Błones – 20-letni mechanik samochodowy, bardzo zaangażowany w działalność konspiracyjną. Najpierw kolportował gazetki, później szmuglował broń zza murów. W końcu przekonał Michała Klepfisza, by ten wykorzystał wiedzę zdobytą w czasie studiów na politechnice.
30-letni syn niedoszłego chasyda wychował się w domu o silnie lewicowych przekonaniach. Na początku 1943 r. mieszkał po tzw. aryjskiej stronie. Regularnie krążył po mieście, także po getcie, by doglądać produkcji w “fabrykach” poukrywanych w prywatnych mieszkaniach przy Franciszkańskiej czy Pańskiej. Tworzono tam wybuchowe koktajle – łatwopalną substancję ukrywano w butelkach lub… żarówkach.
Do tych ostatnich wlewano silnie żrący kwas, w ten sposób uzyskując bomby zapalające – pomysł na taką broń przywiozła Tema Sznajderman – keszerit ŻOB (hebr. łączniczka), krążąca pomiędzy gettami w Warszawie, Wilnie i Białymstoku. Dzień po tym zginęła zabita przez nazistów w czasie tzw. styczniowej samoobrony.
Benzynę, naftę czy chlorek potasu przemycano spoza murów. Pewnego dnia, na dwa miesiące przed powstaniem, w zaledwie 10 minut przeszmuglowano do getta 2 tys. litrów tych substancji. Klepfisz osobiście siedział okrakiem na murze i po kolei przerzucał ogromne paczki.
Do kwietnia 1943 r. Klepfisz ukrywał się w mieszkaniu polskiej rodziny przy Górnośląskiej. To tam – w pustym dole po wapnie – organizował próbne wybuchy swoich konstrukcji. Szef “produkcji wojennej” skonstruował też minę, którą pierwszego dnia powstania wysadzono przy Świętojerskiej vis-à-vis Ogrodu Krasińskich. To teren szopu szczotkarzy, gdzie walczyli zarówno bojowcy ŻZW, jak i ŻOB. Grupą tego drugiego ugrupowania dowodził Edelman. Dzięki eksplozji udało się znacząco opóźnić atak Niemców.
Była niedziela, 19 maja 1943 r. Kwadrans po godz. 20. Mjr Max Jesuiter uroczyście wręczył detonator swojemu zwierzchnikowi – gen. Stroopowi. Chwilę później ten drugi uruchomił zapalnik. Montowane przez ostatnie 10 dni materiały wybuchowe rozsadziły grube mury Wielkiej Synagogi przy ul. Tłomackie.
Jürgen Stroop mógł ogłosić światu: “Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie już nie istnieje!”.
Wysadzenie synagogi uznaje się za moment zakończenia powstania w getcie. Od jego wybuchu do 19 maja hitlerowcy zatrzymali i wymordowali 56 tys. Żydów. Nie licząc ośmiu budynków, teren getta – około 12 proc. ówczesnej Warszawy – całkowicie zrównano z ziemią.
Przy tworzeniu artykułu korzystałem z następujących źródeł: M. Edelman, R. Assuntino, W. Goldkorn, “Strażnik. Marek Edelman opowiada”; A. Grupińska, “Ciągle po kole”; E. Ringelblum, “Stosunki polsko‑żydowskie w czasie drugiej wojny światowej”; S. Rotem, “Wspomnienia bojowca ŻOB”; B. Engelking, J. Leociak, “Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście”; zbiory archiwum ŻIH i Yad Vashem